Dziś przeczytacie także m.in. o nowej zabawie psa, codziennym rytuale na początek dnia i pogaduszkach na przystanku.
Byłam parę dni temu w centrum handlowym. Jeden ze sklepów odzieżowych miał fajną ofertę – do zakupów powyżej 100 złotych każdy klient otrzymywał darmową koszulkę. Jako że lubię tę markę, weszłam tam i nakupowałam sobie kilka nowych ciuszków. Przy kasie pan policzył mi wszystko i… nie dał obiecanego t-shirtu! „A co z moją koszulką?” - zapytałam. Facet zaczerwienił się, podrapał po głowie i pisnął: „Straszliwie mi przykro, ale nie mamy już rozmiarów powyżej L”.
Oddałam zakupy i nieco strapiona ruszyłam do domu. Po drodze mijałam klub fitness i zobaczyłam reklamę – pierwsze trzy miesiące jedynie za 99 złotych! A żebyście wiedzieli, że się zapisałam!
Wczoraj mój pies odkrył nową zabawę. Najpierw, wbrew moim zakazom, wskakuje na łóżko, aby wytarzać się w nowej narzucie, która tam leży. Następnie, naelektryzowany, podbiega do mnie i trąca mnie nosem, „kopiąc” mnie prądem. Ja przerażona drę się wniebogłosy, a on cieszy się jak głupi. To wcale nie jest śmieszne!
Mam taki niecodzienny sposób, żeby zaczynać dzień. Bardzo, ale to bardzo lubię scenę z filmu "Władca Pierścieni: Powrót Króla", kiedy na polu bitwy pojawiają się jeźdźcy Rohanu. Zjeżdżają sobie w dół do bitwy i drą z całą mocą "śmierć!".
No i ja tę scenę sobie codziennie rano, jak wychodzę z psem, puszczam na maksa na słuchawkach i drę się "śmierć!", zbiegając z jednej górki na opuszczonej polanie.
Tym razem nie byłam sama. Jakaś grupka młodych ludzi (chyba studentów albo licealistów) wraz z prowadzącym, akurat tam mieli jakąś wyprawę. Nie wiem jakim cudem ja ich nie zauważyłam.
Byłam w różowej piżamie, mam 30 lat.
We wczesnych latach 2000, gdy byłem jeszcze w podstawówce, popularne były (nie wiedzieć czemu) dziwne ludki o wdzięcznej nazwie ''śmierdziele''. Każdy z nich wydzielał określony zapach - a raczej smród. Można było kupić śmierdziela np. o zapachu psiej kupy, wymiocin, zepsutych jaj itd.
Pewnego dnia poszliśmy z klasą na wycieczkę do muzeum. Dzień wcześniej, po miesiącach błagania, mama kupiła mi ową zabawkę o zapachu zjełczałego masła. Śmierdziel zrobił taką furorę, że dzieciaki zamiast skupiać się na lekcji muzealnej, podniecały się pachnącym ludkiem. W pewnym momencie baba od matmy się wkurzyła, zabrała śmierdziela (nie do końca wiedząc czym jest), schowała między okładkę dziennika i wsadziła do swojej torby. Mało się nie posikaliśmy ze śmiechu.
Następnego dnia nauczycielka miała nową torebkę, a dziennik je*ał jeszcze przez miesiąc.
Kiedy przechodziłam okres młodzieńczego buntu, irytował mnie fakt, że w kuchni zawsze jest bałagan i oczywiście winiłam o to mamę, bo rzadko sprzątała.
Dopiero po latach dotarło do mnie, że owszem, bałagan był, ale był też obiad, dwa rodzaje ciasta, świeżo wyciśnięty sok, bułki dopiero co wyciągnięte z piekarnika, swojska kiełbasa wędzona do późnej nocy i to nieustannie powtarzane pytanie, co zjadłabym jutro.
Wracałam do domu ze szkoły. Byłam do tego stopnia zmęczona, że ledwo widziałam na oczy. Wyszło niestety tak, że spóźniłam się na autobus, a na kolejny musiałam czekać jakieś dwadzieścia minut. Tak więc przysiadłam sobie na przystanku, a że telefon mi się rozładował i nie miałam nawet jak posłuchać muzyki, to po prostu rozglądałam się dookoła.
Obok mnie siedziała jakaś starsza pani, czytając gazetę.
W pewnym momencie przy śmietniku zobaczyłam siedzącego kruka (gawrona?) i niewiele myśląc zapytałam "Co tak siedzisz? Nie masz co robić?" .
Ptak mi nie odpowiedział, ale siedział dalej, więc z nudów zaczęłam po prostu do niego gadać. Pochwaliłam jego piórka, że tak spokojnie siedzi, pytałam, czemu nie odleci. Opowiedziałam coś o sobie. W pewnym momencie przeszłam z nim już nawet na "przyjacielu".
Kiedy kruk zdążył już poznać niemalże pełną historię mojej egzystencji, przyjechał w końcu autobus. Pani siedząca wcześniej obok mnie czmychnęła do środka i usiadła w najdalszym kącie. Przed odjechaniem chciałam się jeszcze z moim "przyjacielem" pożegnać, ale gdy jeszcze raz spojrzałam na miejsce, w którym siedział, zobaczyłam tylko sponiewierany worek na śmieci.
Rozumiecie to? Przez dwadzieścia minut gadałam do jakiejś siatki...
Słyszeliście ten dowcip o wegetariańskim psie, który jałowcowej mało z dywanem nie wrąbał?
No więc miałem to na żywo.
Znajoma na kilka dni zostawiła mi Śmieszka (takie imię) - labradora do popilnowania. Zostawiła też pakę wegetariańskiej karmy dla psów. Ona jest wege, to i psa chce mieć wege. Nie moja sprawa, nie wnikam. Wszystko spoko - ale na drugi dzień, jak kanapki sobie robiłem, kroję kiełbasę, a Śmieszek przyszedł, obwąchał mnie dokładnie, "stanął" przy stole, obejrzał co robię, usiadł koło mnie i skamle cicho, tak jakoś błagalnie. A ciul, dałem mu kawałek kiełbasy, posmakowało, dostał jeszcze kawałek. I tak minęło kilka dni - Śmieszek dostawał jakieś skrawki mięsa jakie miałem pod ręką czasami + normalnie swoją wegetariańską karmę, której nie jadł ze specjalnym entuzjazmem, za każdym razem czekając, czy jednak nie dam mu czegoś mięsnego.
Ostatni dzień, w następny znajoma miała wracać i go odebrać - robiąc zakupy na obiad, zobaczyłem steki w przecenie, nie jakieś doprawiane, przerobione, po prostu płat surowego mięsa. Stwierdziłem - a ciul. Kolację na pożegnanie będzie miał na wypasie. Jak zobaczył miskę z mięsiwem - morda mu się cieszyła jak głupia. Następny dzień - piesek pożegnany i jest spoko.
Wieczorem dzwoni wkurzona znajoma, że pies nie chce jeść, była nawet u weta - wszystko z psiakiem w porządku. Co ja mu zrobiłem?! No to przyznałem się do tego, że mu dietę urozmaiciłem. Opierdol dostałem nieziemski. Nasłuchałem się, jaki to ze mnie potwór. Na ponad miesiąc zerwała kontakt. Od znajomych dowiedziałem się, że pieska przyzwyczaiła z powrotem do wegetariańskiej karmy. Tylko jak znowu zaczęliśmy rozmawiać i raz spotkaliśmy się w grupie ze znajomymi, to śmiesznie było, jak Śmieszek mnie zobaczył, mało ją za sobą nie pociągnął, z takim entuzjazmem rzucił się mnie witać. Przez cały wieczór nie oddalał się ode mnie na krok, ciągle prosząc o głaskanie.
Znajomy podszedł do medycyny, jak to on sam mówi, "od dupy strony" i jest obecnie proktologiem. Przyszła ostatnio do niego laska, całkiem ładna blondynka. Bo ją "swędzi dup". Dosłownie.
No to koleś bierze sprzęty, zagląda gdzie trzeba. I tu zdziwienie. Jak sobie poświecił - to tam w środku się wszystko błyszczy. Przygląda się. WTF? Brokat. No to babeczka mu wyjaśnia, że dzień wcześniej z chłopakiem z okazji jego urodzin robili to "po grecku". Po raz pierwszy. I podczas gdy niektóre aspekty ogarnęli jeszcze jako tako (higiena, lubrykant), to już dodatkowy pomysł laski był nie bardzo. Mianowicie już w łóżku udekorowała się tam szczodrze brokatem, "żeby ładnie wyglądało". A równie inteligentny facet zrobił swoje, tak że część tego brokatu wcisnął do środka. No i mimo że po zabawie się niby ogarnęła higienicznie, to najwyraźniej nie dość dokładnie. A jej organizm najwyraźniej stwierdził, że aż taki ładny to on nie chce być i nastąpiło podrażnienie. Dokładne płukanie i odpowiednia maść pomogły.
Kumpel mówi, że już myślał, że wszystko widział (a z tego co opowiadał, to ludzie potrafią sobie tam dla zabawy wcisnąć najdziwniejsze rzeczy), a tu go świat po raz kolejny zaskoczył.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą