W dzisiejszym odcinku zwiedzimy Żabkę bez kas i pracowników, uznamy bitcoina za oficjalny środek płatniczy i poznamy "Facebooka dla katolików" stworzonego przez Polaków.
Sklepy Żabka znane są już niemal każdemu. Są na każdym rogu
i wyrastają dosłownie jak grzyby po deszczu na każdym nowo wybudowanym
osiedlu. Właściciele nie zwalniają jednak tempa i postanawiają iść z duchem
czasu. To właśnie dlatego już od dłuższego czasu pracują nad Żappka Store –
sklepem bez kas i kasjerów, w którym za zakupy wcale nie płaci się na miejscu.
Pierwszy taki punkt
został niedawno uruchomiony na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich.
Żappka Store to połączenie światów offline oraz online,
budujące nowe doświadczenie zakupowe dla klientów, którzy nawet w kilka sekund
mogą zrobić szybkie zakupy, wybierając produkt i po prostu wyjść bez
konieczności dokonywania płatności na miejscu. Nie muszą zastanawiać się nad
tym, czy mają gotówkę lub kartę płatniczą, czy będą stać w kolejce, albo gdzie
zrobią zakupy, bo jest 5 rano. To nowa wartość na rynku i uzupełnienie naszej
dotychczasowej oferty.
Aby skorzystać ze sklepu, trzeba mieć zainstalowaną w
telefonie aplikację Żappka i podłączoną do niej kartę płatniczą w ramach Żappka
Pay. Każdy sklep będzie posiadał swój unikalny kod QR, który będziemy skanować
przy wejściu.
Klient będzie wpuszczany, po czym będzie mógł zabrać wszystko, czego mu trzeba z półek sklepu i wyjść. Żadnego kasowania i płacenia za towar
na miejscu. W środku zainstalowany bowiem będzie specjalny system kamer
wyposażony w sztuczną inteligencję i zaawansowane algorytmy (m.in. deep
learning), które pozwolą zeskanować towar zaraz po tym, jak weźmiemy go z
półki. Płatność zostanie ściągnięta z podpiętej karty po wyjściu ze sklepu.
Trzeba przyznać, iż jest to bardzo ciekawe rozwiązanie,
które szczególnie dobrze sprawiłoby się w czasach pandemii i niehandlowych
niedziel. Takie sklepy będą bowiem otwarte całodobowo, bo w środku nie będzie
żadnej obsługi. Będą mogły być czynne również w niedziele i święta ustawowo
wolne od pracy.
Oczywiście nie będzie tak, że wszystkie tradycyjne Żabki
zostaną zastąpione sklepami Żappka Store. Powstaną one jedynie w miejscach, w
których konwencjonalne placówki nie mogą powstać.
W dzisiejszym świecie wiadomym jest, że najlepiej sprzedaje
się to, co udaje się szybko znaleźć. Nic więc dziwnego, że marki walczą o to, aby
pojawiać się jak najwyżej w wynikach wyszukiwania, czy to w Google, czy to w serwisach
aukcyjnych, czy wreszcie w sklepach z aplikacjami. Dajmy na to, że szukamy
sobie apki do skanowania dokumentów za pomocą smartfonowego aparatu. Wybieramy
na ogół to, co pokaże się wysoko w wynikach wyszukiwania w sklepie. Nikomu nie
chce się przecież zaglądać na drugą czy trzecią stronę.
Można więc sporo stracić, jeśli nasza apka pojawia się gdzieś
na dole listy. Od czego jednak zależy, na którym miejscu co się wyświetli?
Oczywiście każdy sklep może mieć własną politykę, jednak na ogół chodzi o
popularność danej apki. Tak przynajmniej powinno być, bo jakiś czas temu w Apple'owskim
App Store sprawy miały się zupełnie inaczej.
Wszystko
wyszło na jaw przy okazji wielkiej batalii na linii Epic Games – Apple i
wyciągania utajnionych do tej pory dokumentów. Wśród tych papierów znalazł się m.in.
mail wysoko postawionego pracownika Apple, który przyznał, że „usunięto modyfikację
pozwalającą na manualne poprawianie pozycji, dzięki czemu wyniki wyszukiwania
powinny być bardziej trafne”.
Nie trzeba być specem, żeby zrozumieć, o co tutaj chodzi.
Apple posiadało narzędzie, dzięki któremu manualnie zmieniało pozycję na liście
wyszukiwania danych aplikacji w App Store. Przykładem działania firmy ma być
Dropbox, który mimo swej ogromnej popularności znajdował się nisko na liście
wyszukiwania. Zepchnięcie aplikacji na szary koniec całkiem przypadkowo zbiegło
się w czasie z premierą konkurencyjnej apki Apple Files. Przypadek?
Historia pewnej studentki to swoiste szczęście w
nieszczęściu. Wszystko zaczęło się od tego, że dziewczyna oddała do autoryzowanego
serwisu Apple swojego iPhone’a. To miała być szybka naprawa, jednak po drodze
doszło do pewnych… komplikacji.
Po krótkim czasie na Facebooku dziewczyny pojawiło się 10
jej prywatnych nagich zdjęć i jeden film z nią w roli głównej. Wszystkie
materiały znajdowały się w pamięci telefonu, do której (w teorii) nikt nie
powinien mieć dostępu. Okazało się jednak, że pracownicy autoryzowanego serwisu
nie dość, że przetrząsnęli pamięć smartfona, to jeszcze udostępnili w sieci jej
nagie zdjęcia.
Tylko dzięki szybkiej reakcji i pomocy koleżanki zdjęcia i
film natychmiast zniknęły z jej Facebooka. To jednak jest internet, a mówi się,
że jeśli coś raz trafi do sieci, to już tam zostaje. Nie wiadomo więc, ile osób
oglądało film i zdjęcia, a ile pobrało materiały na własne urządzenia.
W związku z całą aferą dziewczyna zażądała 5 milionów
dolarów odszkodowania od Apple. Ostatecznie jednak obyło się bez ekscesów, bo
strony zawarły ugodę, w której mowa o „wielomilionowym odszkodowaniu”. Trudno
więc jednoznacznie określić, jaka to była kwota.
Co ciekawe, cała sprawa miała pozostać między dziewczyną a
przedstawicielami Apple’a, ponieważ w umowie pojawił się zapis o poufności. Po
drodze coś jednak poszło nie tak, ponieważ ubezpieczyciel nie chciał pokryć
odszkodowania, przez co o wszystkim
dowiedział się cały świat.
Podczas gdy kraje takie jak Chiny czy Iran delegalizują
wydobycie kryptowalut, małe państewko w Ameryce Środkowej postanawia
iść pod prąd i
uznaje bitcoina za oficjalny środek płatniczy. Tym krajem jest Salwador,
gdzie za uchwaleniem nowego prawa głosowało aż 62 członków kongresu (na 84).
W myśl nowych przepisów wszystkie przedsiębiorstwa w
Salwadorze zobowiązane są akceptować bictoin jako środek płatności, o ile
pozwalają im na to możliwości technologiczne. Prezydent kraju – Nayib Bukele – twierdzi, że taka zmiana niesie
z sobą bardzo wiele korzyści dla mieszkańców kraju. Przede wszystkim umożliwi
to łatwiejsze przelewy mieszkańcom, którzy są na emigracji czy nie posiadają
kont bankowych (tych ostatnich według raportów jest aż 70%).
Wiele osób twierdzi, że władze naszego kraju planują wprowadzić
„segregację” na podstawie tego, czy ktoś się zaszczepi czy nie. Polska
zamierza bowiem zachęcać ludzi do szczepienia się, proponując im pewne przywileje
w porównaniu do osób, które szczepienia odmówią. Nie wszystkie kraje stosują
jednak podobną strategię. W innych regionach świata preferuje się
użycie kija, a nie marchewki.
Pierwszym taki miejscem na świecie jest Pendżab (jedna z
prowincji Pakistanu). Tamtejsze władze zadecydowały, aby zablokować karty SIM
obywateli, którzy odmówią szczepienia przeciwko COVID-19. To pierwszy taki przypadek
na świecie, gdzie władze zdecydowały się karać mieszkańców, którzy nie chcą się
szczepić.
To jednak nie koniec. Władze Pendżabu zamierzają również wstrzymać
wypłacanie pensji urzędnikom państwowym, którzy nie chcą się zaszczepić.
Szczepienie w ich przypadku (podobnie jak w przypadku całego tamtejszego sektora
publicznego) jest bowiem obowiązkowe.
Paczkomaty InPost wyrastają dosłownie jak grzyby po deszczu.
Widać to na każdym kroku w mniejszych i większych miejscowościach naszego
kraju. Podczas gdy dla samych użytkowników to bardzo duże ułatwienie, to jednak
są tacy, którym się to nie podoba.
Chodzi konkretnie o
władze samorządowe niektórych gmin. Nie odpowiada im to, że pojawianie się coraz
większej liczby automatów od InPostu nie wiąże się z przypływem gotówki do kasy
gminy. W związku z powyższym chcą je jakoś opodatkować. Jednak jak ugryźć
temat, żeby nie wywołać zbyt dużego oburzenia? Trzeba uznać paczkomaty za… budowle
i nałożyć na nie 2% podatek od ich wartości.
Jaki może być jednak koszt takiego urządzenia? W zależności
od jego rozmiaru będzie to od kilkudziesięciu do nawet kilkuset tysięcy
złotych. Jeśli opodatkujemy to więc na 2% w skali roku, to tylko od jednego paczkomatu będziemy mogli wyciągnąć od kilkuset złotych nawet do kilku tysięcy.
Skorzystają na tym gminy, ale kto na tym straci? Na pewno
nie InPost. Nie od dzisiaj wiadomo, że wszelkie nowe podatki czy „opłaty”
przerzucane są na klienta końcowego. Trzeba być jednak dobrej myśli. Gminy
chyba same nie wiedzą, co robią, bowiem działają wbrew powszechnie przyjętej
definicji budowli. Należy mieć też nadzieję, że są to tylko pojedyncze przypadki
i reszta gmin nie pójdzie ich śladem.
Polacy chyba lubią tworzyć „alternatywy dla Facebooka”. Był
już nasz narodowy Facebook (Albicla), była też mowa o Facebooku dla prawdziwych
patriotów, no i wreszcie mamy
Facebook dla katolików (
Aggape.pl).
Twórcą serwisu jest ksiądz Artur Potrapeluk, koordynator
lubelskiej Odnowy w Duchu Świętym. Celem platformy ma być zjednoczenie wszystkich
internautów-katolików i pomoc tym, którzy tej pomocy potrzebują. Ma to być coś
pomiędzy Twitterem a Facebookiem. Będzie więc możliwość wyrażania swoich
opinii, pisania krótkich tekstów, ale też tworzenie grup, organizowanie
wydarzeń, tworzenie stron, transmisje na żywo itd.
Na pierwszy rzut oka to katolicka wersja Facebooka. Ale to
zdecydowanie nie jest bańka” dla katolików czy kopia istniejących social
mediów, która nas zamknie i oddzieli od tego świata, który znamy. To nie jest
żadna konkurencja dla tzw. dużych graczy jak FB. Wcale nie chcemy też mówić, że
dajemy coś lepszego, bo tamto jest złe. Chcieliśmy po prostu stworzyć
przestrzeń, w której ludzie wierzący mogliby wzmacniać swoją wiarę, dzielić się
nią, ale też chcieliśmy dać ludziom konkretne narzędzia, na które, jak widzimy,
jest zapotrzebowanie.
Oficjalny start serwisu został wyznaczony gdzieś na połowę
czerwca tego roku. Oczywiście platforma jest w fazie testowej, jednak nie da
się założyć tam profilu, bowiem liczba kont testowych została już wyczerpana.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą