Różnice

1 sierpnia 2009
My kontra oni...

Tłoczno, niemiło, duszno, pracownicy na Ciebie wpadają, alejki zastawione jakimiś gratami, wszędzie ochrona, na wejściu elektroniczne bramki, bałagan, bajzel, brudno warzywa i owoce poobijane albo tak sztuczne, że plastykowa reklamówka wydaje się szczytem naturalności, wędliny czasami tak popsute, że same zaczynają uciekać ze sklepu i zakładają niezależne związki zawodowe, ceny promocyjne wyższe od zwykłych, stanowisko z rybami przede wszystkim czuć, a nie widać, na 20 kas otwarte 4 – wszyscy to znamy, prawda? Supermarkety w Polsce. No dobrze, nie wszystkie. W końcu nie każdy ma 20 kas…


Do tej pory robiłem zakupy głownie w lokalnym sklepie nocnym. Plusy – lokalny i nocny. Minusy – ceny. W końcu wybrałem się do supermarketu. Ludzie! To jakiś inny świat. Przede wszystkim żadnej ochrony i żadnych elektronicznych bramek. Tu po prostu nikt nie wyniesie ogórka bez płacenia. Tę cechę dumnego narodu japońskiego uwielbiam. Poza tym bardzo jasno i bardzo czysto. W polskich sklepach często mam wrażenie, że panuje jakby półmrok. Mnóstwo ludzi z obsługi, choć w żaden sposób nie utrudniają życia. Są jak powietrze, jak dobry piłkarski sędzia (nie Webb, który jak powszechnie wiadomo wyznaje zasadę, że sędzia owszem jest jak powietrze… ale śląskie). Produkty świeże, owoce fantastycznie smaczne – tak dobrego arbuza to nawet na Węgrzech nie pałaszowałem. Ryby, wędliny, mięso – piękne, aż ślinka ciekła. Dodatkowo równiutko poukładane. Przy każdej kasie ekspedientka, kolejki nie było, a wszystko otwarte przez całą dobę. To tak jakby wziąć jedynie zalety wszystkich marketów nad Wisłą i połączyć w jedno. Szanowne polskie supermarkety – otóż można. Rzekłem!




Kultura korporacyjna w Japonii, część pierwsza. Naprawdę mnie zaskoczyli. Otóż… Tydzień temu, kiedy po raz pierwszy pojawiłem się w biurze i nie miałem jeszcze karty, która wypowiada elektroniczne „Sezamie otwórz się” dostałem plakietkę Gość. Szybko schowałem ją do kieszeni i kompletnie zapomniałem o jej istnieniu. W tym tygodniu dostałem e-mail od osób z recepcji z prośbą o zwrot, poprzedzoną przeprosinami, że przeszkadzają i bardzo serdeczną prośbą, czy abym łaskawie nie mógł sprawdzić. To już było dziwne – ilość serdeczności w krótkim tekście. E-mail zawierał również informację, żebym zostawił plakietkę w schowku recepcji. Ponieważ nie mam zielonego pojęcia, gdzie ów schowek się znajduje, stwierdziłem, że po prostu do nich podejdę. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Osoba w recepcji wyglądała na dość zaskoczoną moją wizytą. Najdziwniejszy był e-mail, który dostałem, kiedy wróciłem do biurka. Brzmiał mniej więcej tak:

„Mackowiak-san,


Bardzo dziękujemy, że przyszedł Pan nas odwiedzić. Chcielibyśmy również wyrazić naszą ogromną wdzięczność za osobiste przyniesienia plakietki Gościa.


Z wyrazami szacunku,


Recepcja.”



Eee… Co?! Przecież… ja tylko… A jednak nie, okazało się, że nie „tylko”. Uświadomił mnie znajomy Japończyk. Nikt z miejscowych pracowników nie podszedłby do recepcji w tak błahej sprawie. Stąd podziękowania. Pewnie jeszcze nie raz się zdziwię.




To, co zrobiłem w środę wieczorem było bardzo nietypowe w Roppongi. Naprawdę. Po 21 nie chodzi się tu do kina, ale do wszystkich pubów, barów i klubów, których pełno w dzielnicy. Zresztą zanim dotarłem do celu wielokrotnie zapraszano mnie do skorzystania z lokalnych atrakcji. Co chwilę słyszałem „striptiz”, „klub dla Panów”, „najlepsze dziewczęta” – „dolary, marki, funty, tanio”. Udało mi się jakoś przez towarzystwo naganiaczy przedrzeć. Tym bardziej, że mam już opracowaną metodę. Krótki, zaprzeczający ruch ręką. Stanowcze NIE bez kontaktu wzrokowego. Działa!


Wróćmy do celu podróży – kino! Przyznam się bez bicia – Harry Potter! Mam słabość do tego świata magii. Moje wewnętrzne dziecko od czasu do czasu domaga się różnych rzeczy – czasem lody na patyku, czasem wata cukrowa. Tym razem domagało się Harrego!


Tylko nie myślcie, że tak łatwo w tym kraju do kina pójść, jeśli w lokalnym narzeczu nie mówicie. Strona internetowa upstrzona krzaczkami do tego stopnia, że Park Łazienkowski mógłby poczuć się zawstydzony. Przy pomocy znajomego Japończyka udało mi się dowiedzieć, o której jest film i że na pewno po angielsku.


Na pierwszy rzut oka kino wyglądało całkiem normalnie – multipleks wersja standard. Ale wiecie jak z pierwszym rzutem oka bywa… No właśnie, dokładnie jak z praktyką i teorią.


Po pierwsze cena! Nigdy tyle nie dałem za film… Skoro jednak już się poszło z dzieckiem do kina, nie wolno go zawieść. Acha, i to nie był zwykły seans, ale ponoć jakaś lepsza opcja.


Znów jakbym trafił do innego świata. Po pierwsze – do biletu dołączony drink. I nie mówię o wodzie z lodem, albo masowej zielonej herbacie, ale o pełnoprawnym drinku. Do wyboru – wino, wódka z sokiem, campari, gin z tonikiem, whisky z colą, piwo. Abstynencie, spokojnie, dla Ciebie też była oferta. Sama sala kinowa – kolejne zaskoczenie. Tam, gdzie w Polsce byłoby 200 siedzeń, tu było 100. I stoliczki. I masa miejsca na nogi. A fotele jakie wygodne! Znów przekonałem się, że można inaczej, lepiej, milej.


Film nie był wspaniały. Chyba spodziewałem się nieco więcej akcji. Choć z drugiej strony, może moje lekkie rozczarowanie wynikało z faktu, że był to pierwszy Potter, na którym byłem po przeczytaniu książki? Dziecko było jednak bardzo zadowolone!




Złapałem się na tym, że nieco demonizuję nasz kraj. Może cały czas jestem na etapie początkowego zauroczenia. Może mi to minie, może nie. Ale wiecie co? Owszem, Japonia wydaje się idealna. Ludzie honorowi, spokojni. No właśnie. Chyba nieco za spokojni. Ten polski bałagan wynika z naszej natury. I chyba mi tej natury będzie brakować. Spontanicznej, wesołej, głośnej – naszej.




O tym, co przeżyłem dziś opowiem następnym razem. Cały czas zastanawiam się, czy rzeczywiście widziałem to, co widziałem.

 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Autor
O blogu
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi