Homo sapiens electronicus

6 sierpnia 2009
A także o tutejszych telefonach i kolejnej dzielnicy zakupowej...

Już, już… Wiem, że nieco zaniedbałem moją szufladę, ale przeprowadzałem się do nowego miejsca, a potem próbowałem jakoś tu urządzić. Wyłączam jednak tryb leniwca, więc usiądźcie wygodnie i wysłuchajcie kolejnej opowieści dziadka Barnaby.




Żeby zdobyć telefon komórkowy w tym kraju trzeba posiadać kartę cudzoziemca. Bez niej oczywiście ani rusz. Ponieważ jakoś musiałem pozostawać w kontakcie z bazą, firma wynajęła dla mnie telefon na pierwsze dni mojego pobytu. Dokładnie, wynajęła. Tutaj taka usługa jest na porządku dziennym. Jesteście turystami, którzy chcą pozwiedzać Japonię? Hej, mamy coś dla Was! (orkiestra tusz) Komórka do wynajęcia! Przylatujesz, idziesz do sklepu operatora, wybierasz dowolny model, pod warunkiem, że z klapką, i dzwoń do woli, na ile oczywiście środki Ci pozwolą. Żebyś biedny gajdzinie szukać daleko nie musiał, możesz wynająć telefon już na lotnisku i dokładnie tamże go zwrócić. Proste, wygodne, logiczne. Na razie...
Bo telefon tylko częściowo wyświetla napisy po angielsku. A cała instrukcja, gruba jak Biblia w wersji reżyserskiej, jest całkowicie po japońsku. Owszem, da się zadzwonić. Owszem, da się odebrać rozmowę. Z wysyłaniem wiadomości jest już większy problem, ale na upartego... no dobrze... na mocno upartego też się da. Spróbujcie jednak pozmieniać ustawienia dźwięków. Że co? Że menu graficzne i po obrazkach dojdziecie? O Wy użytkownicy eksportowych wersji popularnych marek, tu nie ma obrazków! Tu tę rolę pełnią krzaczki pisma japońskiego. Pan z ostatniego rzędu proszę... Język zmienić? Ona jest dobra ta koncepcja, ale... Większość tych telefonów to typowo lokalne wynalazki i nie przewiduje się wielu języków. Jeszcze jakieś dobre pomysły? Poprosić kogoś o pomoc? Zasadniczo ma pani rację, ale i tak miałem używać telefonu góra dwa tygodnie, więc odpuściłem. Efekt był taki, że zazwyczaj to ja oddzwaniałem do ludzi, bo mój dzwonek nie istniał, więc nigdy nie słyszałem, jak ktoś się do mnie dobijał.

Najbardziej spodobał mi się tryb „publiczny”. Odkryłem go po tygodniu. Przytrzymałem jeden z klawiszy nieco dłużej i na wyświetlaczu przeczytałem „Public mode ON”. Założyłem, że to jeden z tych trybów, kiedy telefon wyje tak głośno i tak nieznośnie, że muzyka Behemotha to przy tym kołysanka na dobranoc grana pianissimo. Okazało się, że nie. Znajomy próbował się do mnie dodzwonić i nadział się na miły głos automatycznej sekretarki, która oświadczyła (o dziwo po angielsku), że „użytkownik przebywa obecnie w miejscu publicznym lub prowadzi samochód i nie może odebrać. Proszę, zostaw wiadomość bla bla bla...” Moje wstępne założenie – kompletnie nietrafione. Cała ta sytuacja uświadomiła mi, że faktycznie telefony tutaj są bardzo ciche. Choć wszyscy je mają, choć cały czas ich używają, to jakoś ich nie słychać. W biurze najgłośniejszy telefon należy do... Belga, który siedzi obok. Chyba tylko on ma ustawiony inny dźwięk niż pojedyncze „bing”! Ja też będę miał. Jak tylko przegryzę się przez instrukcję mojego nowego telefonu – Biblia w wersji reżyserskiej plus wycięte sceny plus zdjęcia z planu.




Przy śniadaniu siedzą dwie średnio wyspane istoty. To może Ginza? – zapytała jedna. To może Ginza – odpowiedziała druga.
To tam Sony chwali się swoimi dokonaniami - siedem pięter salonu pokazowego. Wiecie, co mnie najbardziej oczarowało? Nie najnowsze systemy stabilizacji, nie jakość obrazu, nie laptopy, nie telewizory, nie cała wielka oferta produktowa, którą tradycyjnie kojarzycie z tą marką. Największe wrażenie zrobiło na mnie radio na korbką. Chcesz posłuchać drogi kliencie? To najpierw musisz sobie wytworzyć co nieco prądu. Swoją drogą stwierdzenie „nakręcić radio” nabiera nowego znaczenia.
Sama Ginza to kolejna dzielnica zakupowa, przynajmniej za dnia. Mnogość knajpek, barów i restauracji w bocznych zaułkach sugeruje, że widzimy tylko jedną z wielu twarzy okolicy. Będę musiał tam kiedyś dotrzeć wieczorem. Wróćmy jednak do dnia – główna ulica jest zamykana dla samochodów w czasie weekendu i stanowi pokaźny deptak. Świetny pomysł, zważywszy na liczbę ludzi. Całość naprawdę robi wrażenie. Szkoda, że chmury tłumnie zjawiły się nad Tokio w tamten weekend, bo co i rusz trzeba było aparat chować. Kilka ujęć się jednak udało zrobić. W tym miejscu pragnę podziękować pewnemu panu, który bardzo świadomie pozując swojemu przyjacielowi, bardzo nieświadomie stał się bohaterem kilku moich zdjęć.












W dzielnicy aż roi się od sklepów i jak to już zdążyłem zauważyć tutaj nie można mieć po prostu skromnego butiku. U nas na przykład Armani może otworzyć niewielki sklepik na Placu Trzech Krzyży w Warszawie i krzyczy na cały świat (i okolice), że weszli do Polski. Tutaj trzeba mieć wielkie sklepy, oczywiście przy głównej ulicy, żeby Cię zauważyli. Nic dziwnego, że tak ciężko wejść na japoński rynek.




Wizyta w Ginzie trwała dość długo, ale w większości były to średnio udane próby manewrowania między kroplami deszczu lub, później, szukanie schronienia przed niezłą duchotą. Z wartych odnotowania rzeczy dodam, że na własne oczy widziałem obiektyw 800mm Canona, a 500mm nawet w łapkach trzymałem oraz że na dwóch bocznych skrzyżowaniach oddalonych od siebie o 30 metrów ruchem kierowało ośmiu policjantów. Ja rozumiem, że w Japonii mieszka 128 milionów ludzi, a w stolicy 12,5 i coś z nimi trzeba robić, ale momentami przypomina to sytuację, w której pierwszy zespół skręca długopisy, drugi je rozkręca, trzeci to kontrola jakości, czwarty BHP, a piąty audyt. Wierzę jednak w ten kraj - w tym musi być jakaś logika. Głęboko ukryta, ale musi!








Skoro Ginza nam się znudziła to ruszyliśmy w zupełnie inne miejsce. Tym razem na celownik poszła Akihabara, potocznie „Electric town” – elektryczne miasto. Dopiero miałem się przekonać, jak trafnie ta nazwa oddaje klimat tego miejsca.
Punkt pierwszy – pachinko. To taka lokalna gra w kulki, nieco losowa, nieco zręcznościowa. Ponieważ wygrane pieniężne są w Japonii zakazane, wygrać można nagrody rzeczowe. Dziwnym trafem często w okolicy znajdują się miejsca, gdzie te nagrody rzeczowe można wymienić na gotówkę. Swoistym doświadczeniem jest sam salon do gry w pachinko. Przyznam, że byłem w szoku. Otwieracie drzwi i nagle trafiacie do innego świata. Muzyka jak dzwony w kościele na Ursynowie u Raczkowskiego – nap… Na pełen regulator. Ryczy. Chyba na koncertach pod samą sceną jest ciszej. I przy tych rozrywających uszy dźwiękach siedzą ludzie całkowicie wpatrzeni w automaty do pachinko i w te kuleczki, które się w nich poruszają. Dziesiątki maszyn, gęsto od dymu i ta muzyka. Szok. Ja miałem po 30 sekundach dość, a ludzie całymi godzinami tam siedzą. Zatyczek do uszu nie stwierdzono. Z tym hałasem jest pewnie tak jak w Blues Brothers w mieszkaniu Elwooda: „- Jak często przejeżdżają pociągi? - Tak często, że ich nie zauważasz."


Pachinko to tylko część Akihabara i to zdecydowanie mniejsza. Dzielnica słynie bowiem ze sklepów z elektroniką, mangą, anime oraz z salonów gier. Zacznijmy od początku, jak to zwykli mawiać nasi kochani politycy. Yodobashi – największy w okolicy supermarket elektryczny. Wyobraźcie sobie jakikolwiek tego typu sklep w Polsce. Już? To teraz pomnóżcie przez 10, bo tyle pięter miała lokalna wersja. Od razu na wejściu czujecie się straszliwie przytłoczeni. Tłum ludzi, ciągłe promocje, wszędzie reklamy, sprzedawcy przekrzykują się nawzajem. Przez kilka chwil wszystkie dźwięki zlały mi się w jedno – muzyka, sprzedawcy, znajomy...
Zaczęliśmy zwiedzać, a naprawdę było co zobaczyć. Jak przedłużacze to ściana dwa metry na piętnaście. Jak świecidełka do komórek to pół piętra. Jak gry komputerowe (a raczej konsolowe) to całe piętro i taki tłum, jakby za PRL papier toaletowy rzucili. Nie żebym jakoś dobrze pamiętał, ale we wspomnieniach z przedszkola mam wizje, jak mój ojciec odebrał mnie dźwigając plecak ze stelażem pełen tego niedostępnego dobra. Słowem – w tym sklepie wszystkiego było w bród. Wybór był tak duży, że aż sami Japończycy łapali się czasem za głowę.
Po pewnym czasie zauważyłem, że w tym pozornym chaosie jest jednak pewien porządek. Kasjerzy uwijali się, jak w ukropie, klienci dość pokornie stali w kolejkach, nie przepychając się zbytnio, obsługa rozkładała towar na półkach, hostessy w najlepsze zachwalały wszelkie nowości. Sklep przypominał nieco mrowisko – każdy znał swoją rolę. I tylko my, dwaj gajdzini wyglądaliśmy na zagubionych.


















Ile jednak można siedzieć w sklepie, zwłaszcza jeśli nic się nie kupuje, a całość traktuje jako część poznawania nowej kultury? Dokładnie nie wiem. Pewnie około trzech godzin. Gdy wchodziliśmy do Yodobashi, był środek dnia. Gdy opuszczaliśmy ten elektryczny moloch, słońce już powoli się z nami żegnało, a to była dopiero część Akihabara. Kiedy ruszyliśmy w głąb dzielnicy, odkryliśmy, że jest dosłownie naszpikowana sklepami z elektroniką, grami, płytami, ciuchami anime (tak, tak!), a także salonami z grami wideo. „A ja chcę pograć!” – zakrzyknęło moje wewnętrzne dziecko. Dzieciom się nie odmawia, więc weszliśmy. Kolejny szok.
Kojarzycie, jak w Polsce wyglądają salony gier? Ja też nie, bo już prawie ich nie ma. Czasem w miejscowościach wypoczynkowych, ale to wszystko. A tutaj sześć pięter i od 20 do 30 maszyn na każdym. Chcecie wylosować pluszaka? To zostańcie na parterze. Wolicie pościgać się z lokalnymi mistrzami kierownicy, co uciekają? To idźcie na czwarte piętro. A może jednak jakieś mordobicie? To wróćcie na drugie. No chyba, że stawiacie na realizm i symulatory, to śmigajcie na piąte. Wiem! Chcecie zmierzyć się z Claptonem i udowodnić mu, jak kiepskim jest gitarzystą – zapraszamy zatem na trzecie. Później zauważyłem, że ten jeden salon to wcale nie był wyjątek. Każdy jeden większy od drugiego. Jest ich mnóstwo, a w każdym setki ludzi. No właśnie...
Czy to w ogóle są ludzie? – to pytanie zadawałem sobie dość często tego wieczora. Patrząc na to, co wyrabiali z tymi wszystkimi maszynami, zastanawiałem się czasem, gdzie się ich wyłącza i czy procesory im się nie przegrzeją. Perfekcyjne wyczucie kierownicy, zapamiętane wszystkie triki, albo szybkość naciskania klawiszy przewyższająca zdolności percepcji. Wszystko w zależności od potrzeb. Momentami miałem wrażenie, że oni się urodzili w tym salonie i grają od dziecka, co skądinąd może być prawdą... Kiedy ładował im się poziom w jakiejś grze, wyciągali swoje przenośne konsole. Tak jakby ocięcie od gry na więcej niż kilka sekund groziło śmiercią lub co najmniej ciężkim uszczerbkiem zdrowia. Trzeba jednak przyznać, że umiejętności mieli niesamowite. Zwłaszcza jedna sytuacja sprawiła, że długo nie mogłem wyjść z podziwu. Jest taki symulator, która polega na graniu na perkusji. Macie zestaw elektronicznych bębnów i talerzy oraz specjalne pałeczki. Należy w odpowiednie bębny uderzać w odpowiednim momencie, a moment ów pokazywany jest na ekranie. Na początku tempo jest bardzo wolne, coś jak marsz polskich zespołów po triumf w Lidze Mistrzów. Lecz z czasem gra przyspiesza, aż dochodzimy do momentu, w którym ciężko jest zauważyć cokolwiek na ekranie, bo wszystko porusza się z prędkością, która zawstydza nawet bolidy Brawn GP, że o BMW Sauber nie wspomnę. I w tej sytuacji, kiedy ja nie jestem w stanie zauważyć nic na ekranie, Japończyk zgarnia same „perfect” zagrania. Mało tego, że na ekranie... Nie bardzo byłem w stanie nadążyć za ruchami tego jegomościa. Homo sapiens electronicus.
A najlepsze jest to, że dla tych wszystkich ludzi to jest zwyczajny wypad do miasta. Dla mnie sobotni wieczór to impreza, kino, wyjście ze znajomymi do pubu i tysiące innych rzeczy, z których żadna nie nazywa się „pójść do salonu gier”. A dla nich to standard. „Siedzą, piją, lulki palą” i na automatach w najlepsze grają. Dokładnie. Piwko, fajki, garść monet po 100 jen i tak całą noc. Każdy ma swoją definicję rozrywki. I wiecie co? Będę musiał raz ten ich sposób przetestować. Choćby po to, żeby samemu to przeżyć.


Na koniec uwieczniona godzina 25:00. A Mistress bar? No cóż, witamy w Roppongi.

 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Autor
O blogu
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi